sobota, 27 kwietnia 2013

Recenzja: Magnetyzm prowincji

Dziś specjalnie dla Was zamieszczam propozycję wciągającej lektury na nadchodzący weekend majowy:) Powieść ukazła się w lipcu zeszłego roku, więc jeśli ktoś jej jeszcze nie czytał - zdecydowanie trzeba to nadrobić!

*

Mała niepozorna wioska w Wielkiej Brytanii, zdradliwe mokradła i londyński detektyw na tropie tajemniczej zbrodni. Brzmi znajomo? Nic bardziej mylnego. Choć Sasza Hady nawiązuje do tradycji królowej kryminału, jej powieść jest jedyna w swoim rodzaju.


Życie mieszkańców Little Fenn zostaje wywrócone do góry nogami, gdy w spiżarni państwa Bradbury – zamiast soczystej dyni – kucharka znajduje... głowę. Zagadkowe morderstwo spędza sen z powiek lokalnym funkcjonariuszom, dlatego też zdeterminowana madame Helen postanawia wezwać na pomoc słynnego brytyjskiego detektywa, Alfreda Bendelina. Niestety, pani Bradbury nie zdaje sobie sprawy  z tego, iż niezawodny śledczy jest jedynie wytworem wyobraźni poczytnego pisarza, Ruperta Marleya. Głucha na wszelkie wyjaśnienia, upiera się, by ściągnąć do miasteczka Bogu ducha winnego młodszego aspiranta policji – przyjaciela kreatywnego literata. Od tej pory Nicolas Jones musi stanąć na wysokości zadania i wcielić się w postać detektywa. Zwłaszcza, że stawką w grze jest nie tylko schwytanie mordercy, ale i serce pięknej niewiasty.


Zdawałoby się, że opowieść ta nie różni się w żaden sposób od dziesiątek poprzednich, osadzonych w podobnych realiach. Ot, kolejny detektyw, który wyrusza na wieś, by przy pomocy wrodzonego sprytu i niezastąpionych szarych komórek rozwikłać sprawę, z którą nie może sobie poradzić miejscowa policja. Uniwersalna fabuła przywodzi na myśl zarówno niezliczone przygody Herculesa Poirot i zażywnej panny Marple, jak i "Psa Baskerville’ów" Arthura Conan Doyle’a. A jednak już od początku odbiorca może liczyć na parę niespodzianek.


Sasza Hady zarysowała swoich bohaterów z niezwykłą precyzją. Wykreowana przez pisarkę angielska prowincja to prawdziwy kalejdoskop ludzkich charakterów. Czytelnik spotka tu przebiegłego sklepikarza, osobliwego mieszkańca mokradeł, wytrawną kolekcjonerkę cudzych sekretów czy też lokalną jędzę, słowem – całą plejadę fascynujących postaci, jakich nie może zabraknąć w dobrym kryminale. Oczywiście, każdy z bohaterów skrywa pewną tajemnicę, którą musi wyjawić nieszczęsny quasi-detektyw wraz ze swoim pomocnikiem.
 

Swoją drogą, przybysze z Londynu zasługują na szczególną uwagę, bowiem w niczym nie przypominają oni klasycznych literackich duetów. Nickowi daleko do słynnych brytyjskich geniuszy śledztwa, natomiast Rupert bardziej przypomina serialowego bawidamka Richarda Castle, niż powściągliwego doktora Watsona. Niemniej jednak, to niecodzienne połączenie sprawia, że bohaterowie wnoszą do powieści niespodziewany powiew świeżości oraz sporą dawkę dobrego humoru. Ich przygody i, zdawałoby się, nieudolne próby wykrycia mordercy śledzi się z zapartym tchem i aż żal przewracać kolejną stronę, by nie dotrzeć do rozwiązania zbyt szybko.


„Morderstwo na mokradłach” okazało się przyjemną odmianą po dynamicznych, brutalnych kryminałach, jakie serwują nam dzisiejsi autorzy. Nietuzinkowi bohaterowie, mnóstwo żartów sytuacyjnych, a do tego ironiczna, barwna narracja Saszy Hady – wszystko to sprawia, że znana historia rozwija się w absolutnie niespodziewanym kierunku. A nawiązania do tradycji światowego kryminału nie tylko nie drażnią, ale pozwalają na nowo odkryć tak bliski sercu czytelnika klimat klasycznych powieści.

 

Agnieszka Papaj


-------------------------------------------------
Tytuł: Morderstwo na mokradłach

Autor: Sasza Hady

Wydawnictwo: Oficynka

Seria: ABC

Rok wydania: 2012

Liczba stron: 382
 
Cena detaliczna: 35zł
 

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

KONKURS: Retro Zagadka!

Jesteś kreatywny, lubisz mroczne tajemnice i kochasz dobre kryminały? Ten konkurs jest właśnie dla Ciebie! Weź udział w naszej Retro Zagadce i stwórz zbrodnię doskonałą!




Co trzeba zrobić?

Wystarczy napisać krótki kilkuzdaniowy scenariusz zagadkowego morderstwa, którego nikt nie będzie w stanie rozwikłać!

Przykład: Na środku pustyni leży nagi martwy mężczyzna. Dookoła nie ma nikogo. W dłoni mężczyzny znajduje się spalona zapałka. Co się stało?


Gotowy scenariusz wraz z rozwiązaniem zagadki należy przesłać do końca kwietnia na adres: retrokryminal@blogspot.com. W temacie wpisujcie: „Retro Zagadka”.

Nagrody


Na autorów najlepszych zagadek czekają rewelacyjne retro-nagrody – sześć książek z serii „Alibi” ufundowanych przez Instytut Wydawniczy Erica, trzy egzemplarze powieści „W otchłani Imatry” oraz komplet pięciu czasopism „Coś na Progu„ (2-6 numer) od Wydawnictwa Dobre Historie!

 

Dodatkowo najlepsze pięć zagadek znajdzie się na specjalnych kartach do gry, którą planujemy wydać jesienią wraz z premierą drugiego tomu przygód detektywa Metodego Kobyłkina, pt. „Pierścień węża”!



Dajcie się ponieść wyobraźni i stwórzcie zbrodnię, która nie da nam spać po nocach! :)
 

wtorek, 26 marca 2013

Artykuł: Zabawa w Mocka

Już od kwietnia rozpoczynamy cykl recenzji retrokryminałów, z którymi każdy miłośnik tego gatunku powinien się zapoznać! Będzie zaskakująco, tajemniczo, momentami orientalnie, a przede wszystkim bardzo, bardzo klimatycznie :) A ze względu na to, że spora część z recenzowanych pozycji to powieści naszych rodzimych autorów, proponujemy Wam dziś lekturę fascynującego artykułu Renaty Łukaszewskiej o polskim kryminale retro. Dajcie się wciągnąć w Zabawę w Mocka!

*
 

Przedmiot śledztwa: Pustoszenie półek w polskich księgarniach.
Podejrzany: Retrokryminał.
Poszlaki: Podobno w Polsce prawie nikt nic nie czyta (wyłączając program telewizyjny). Jakim cudem więc książki Marka Krajewskiego, Marcina Wrońskiego lub Ryszarda Ćwirleja znikają z półek niemal tak szybko, jak się na nich pojawiły? Przyczyn może być kilka. Na miejscach zbrodni nie znaleziono żadnych oznak ingerencji pozaziemskiej, więc teorię o żółtych kosmitach budujących działo z wysokiej jakości papieru książkowego (niestety) odrzucam. W żadnej z księgarni nie odnotowano też śladów włamania, czyli na pewno nie jest tak, że autorzy nawzajem sobie podkradają pozycje, żeby konkurent sprzedał mniej. Pozostaje mi ostatnia wersja śledcza – ludzie kupują. Prawdziwe szaleństwo na powieści detektywistyczne w stylu retro rozpoczął nie kto inny, jak Marek Krajewski, wydaną w 1999 roku książką Śmierć w Breslau. Autor okrzyknięty został ojcem chrzestnym rodzimego retrokryminału i trudno mu tego miana odmówić, choć jak sam przyznaje, szedł po tropach, które wcześniej zostawili inni. Wspomina tu chociażby prozę Joe Alexa (właśc. Maciej Słomczyński), w której można dostrzec wątki historyczne. Gdziekolwiek jednak doszukiwalibyśmy się jego korzeni, nie ulega wątpliwości, że obecnie kryminał retro jest jedną z najbardziej poczytnych odmian literatury popularnej. Dlaczego?
 
Trop 1: Bohater
 
Dziwna sprawa z tymi kryminałami. Bardzo dobrze i szybko się je czyta, a co najważniejsze dla autora, ma się ochotę na więcej. Zazwyczaj głównym winowajcą jest porywający główny bohater, wokół którego rozgrywa się intryga. Często jest to postać mocna i wyrazista, choć pełna sprzeczności. Ma nie tylko doprowadzić do rozwiązania zagadki, ale też być moralną osią akcji jako ten (lub ta), który zawsze postępuje słusznie. W wypadku wrocławskiej serii Marka Krajewskiego (cykl sześciu książek rozpoczęty Śmiercią w Breslau, a zakończony Głową Minotaura w 2009) funkcje te pełni oczywiście słynny już Eberhard Mock – silny, kierujący się własną etyką bohater, jednocześnie fundujący czytelnikowi liczne ekscesy seksualne i alkoholowe. Bardzo podobny krąg zainteresowań posiada druga kreacja Krajewskiego, Edward Popielski ze Lwowa (Głowa Minotaura z 2009, Erynie z 2010, Liczby Harona z 2011, Rzeki Hadesu z 2012), dzielący z Mockiem wykształcenie z zakresu filologii klasycznej oraz, mówiąc delikatnie, zamiłowanie do kobiet, alkoholu i dobrego jedzenia. „Kiedy tworzyłem postać Eberharda Mocka przed oczami miałem jedną postać –  wybitnego polskiego aktora Janusza Gajosa. Tworząc postać Edwarda Popielskiego, przed moimi oczami był Telly Savalas – Kojak”[1] – zdradza Krajewski. Poczynania obu panów śledzi się z zapartym tchem, dlatego po sukcesie Śmierci w Breslau ta sprawdzona formuła na główną postać znalazła odzwierciedlenie w książkach innych autorów. Nie ma jednak mowy o kopiowaniu, ponieważ postać Eberharda Mocka jest… opatentowana.
 
Głównym bohaterem kryminalnej serii Marcina Wrońskiego jest Zygmunt Maciejewski (Morderstwo pod cenzurą z 2007, Kino Venus z 2008, A na imię jej będzie Aniela z 2011, Skrzydlata trumna z 2012), którego cechuje nieco większa ufność w stosunku do kobiet oraz pewna bezinteresowność. Wydaje się bardziej miękki niż jego wrocławski odpowiednik, ale z pewnością nie mniej interesujący. Zyga Maciejewski jest byłym bokserem i śledczym namiętnie łamiącym regulaminy. Sam Marcin Wroński mówi o nim, ze jest „szorstki w obyciu, nieraz ironiczny, ale podobno czytelnicy lubią go właśnie za ten cierpki humor”[2]. Od tego towarzystwa odstaje trochę Jerzy Drwęcki, bohater Konrada T. Lewandowskiego (Magnetyzer z 2006, Bogini z labradoru z 2007, Elektryczne perły z 2007, Perkalowy dybuk z 2009, Śląskie dziękczynienie z 2010), który oprócz tego, że prowadzi często brutalne walki z przestępczością, jest również spełnionym mężem i ojcem. „Bo to miał być niedzisiejszy bohater... Aczkolwiek te kody honorowe jeszcze funkcjonują tu i ówdzie na warszawskich podwórkach”[3] – tłumaczy autor.
 

Trop 2: Epoka

 
Czas akcji jest podstawowym elementem wyróżniającym retro kryminał spośród innych pozycji gatunku. Ujmując rzecz najprościej, retro odnosi się do stosunkowo niezbyt odległej przeszłości. Z jednej strony ma to swoje zalety, bo pozwala umieścić fabułę w innym niż współczesny świecie bez konieczności tworzenia alternatywnej rzeczywistości. Z drugiej jednak strony wymaga od autora sporej znajomości historii i umiejętności  przywołania klimatu epoki. Zdecydowanie najczęściej pisarze osadzają swoich bohaterów w realiach 20-lecia międzywojennego, do dziś budzącego wiele kontrowersji. Marcin Wroński tłumaczy popularność międzywojnia w ten sposób: „To są czasy na tyle odległe, że jawią nam się jako skansen, epoka całkiem inna, niż nasza (…) ale to są pozory, bo tak naprawdę to czasy, gdy wiele dzisiejszych biznesów przestępczych raczkowało, bądź też było równie dobrze rozwiniętych. To jest czas (…) handlu kobietami, czas gdy zaczęto handlować narkotykami, gdy pewne mechanizmy korupcyjne do złudzenia przypominały te, z którymi zmagają się współczesne komisje śledcze”[4].
 
Oprócz wspomnianych już Marka Krajewskiego, Marcina Wrońskiego i Konrada T. Lewandowskiego szczególne zainteresowanie 20-leciem między wojnami widać w prozie m.in. Artura Górskiego (Al Capone w Warszawie z 2007, Al Capone w Berlinie z 2009) czy Pawła Jaszczuka (Foresta umbra z 2004, Plan Sary z 2011). Epoka ta, choć zdecydowanie ulubiona przez pisarzy, nie jest jednak jedyną obecną w retro kryminale. Zdarza się, że intrygi zachodzą znacznie wcześniej, jak w wypadku książki Raport Badenii (2007) Krzysztofa Maćkowskiego, której akcja toczy się w 1900 roku. Coraz częściej też autorzy osadzają fabułę w nieco bliższej przeszłości. Należy tu wspomnieć książki Ryszarda Ćwirleja, których akcja rozgrywa się w latach 80. XX wieku, u schyłku PRL-u (Trzynasty dzień tygodnia z 2007, Upiory spacerują nad Wartą z 2007, Ręczna robota z 2010) lub powieść Tadeusza Cegielskiego Morderstwo w alei Róż (2010) również osadzoną w realiach komunistycznej Polski.
 
Bez względu na to, w którym dziesięcioleciu dochodzi do intrygi, twórcy retrokryminałów podchodzą do przeszłości bardzo restrykcyjnie i szczegółowo, rzadko pozwalając sobie na jakąkolwiek dowolność w odniesieniu do historycznych zdarzeń i miejsc. Dlatego też możemy mieć pewność, że burdele odwiedzane przez Mocka lub knajpy, w których stołuje się Maciejewski, rzeczywiście istniały.
 
Trop 3: Miasto
 
Niemal każda powieść kryminalna rozgrywa się w mieście. Rzadko kiedy zdarzają się historie detektywistyczne, których akcja toczy się gdzieś na odludziu. Przestrzeń miejska pozwala przecież na dużą anonimowość i stanowi idealne miejsce dla rozwoju przestępczości. Istnieje osobny gatunek kryminału miejskiego, z którego powieści retro czerpią bardzo wiele. Miasto nie jest tu tylko tłem wydarzeń, ale stanowi też rodzaj osobnego bohatera, za którym kryją się miejskie legendy, mentalność mieszkańców, klimat przestrzeni, charakterystyczna topografia i architektura. Przy zachowaniu odpowiedniej spójności i dokładności wszystkie te elementy nie tylko wzbogacają intrygę, ale też w pewnym sensie ją uprawdopodabniają.
 
 
 
Jako postać miasto ma swoje cechy. Szczególna charakterystyka miejsca wyrasta w tym przypadku z opisów specyficznego budownictwa, krajobrazu, ale też skomplikowanych relacji międzyludzkich. Wrocławska rzeczywistość Krajewskiego jest dekadencka, mroczna i tajemnicza („Na świat opadła wilgotnym całunem rosa. Perliła się na trawach, drzewach i nagim ciele mężczyzny. W zetknięciu z rozpaloną skórą natychmiast parowała. Policjant obudził się”[5]); Lublin Wrońskiego to industrialne miasto kontrastów, pełne ruchu i zabawy („Wrzuciła kierunkowskaz i skręciła w Rathgeberstrasse, jedną z tych podmiejskich ulic z piętrowymi domami, wziętych w kleszcze przez rozrastające się fabryki”[6]); Poznań Ćwirleja z kolei jest nieco szemrany i cyniczny („Przypomniał mu się smak Popularnych, które palił jeszcze niedawno, zanim przeszedł na skręty i splunął na samą myśl o krajowym wyrobie, którym zatruwał płuca ponad 40 lat. Sąsiad, ten Nowak z dziewiątego piętra, poradził mu, że tytoń i bibułki to może nie taniej, ale zdrowiej, a poza tym więcej palenia wychodzi”[7]). W zdigitalizowanej współczesności ci nietypowi bohaterzy z międzywojnia paradoksalnie są czymś egzotycznym. Nie ma tu miejsca na powtarzalność charakterystyczną dla aglomeracji usianych wieżowcami i poprzecinanych asfaltem, do której przecież zdążyliśmy się przyzwyczaić. W retrokryminale liczy się atmosfera zadymionych kawiarni i ciemnych uliczek, miasto przeszłości, które wyszło z roli zwykłej scenografii.
Swoich książkowych retrorealizacji doczekały się także inne polskie miasta. Z tych największych należy wymienić Lwów (seria M. Krajewskiego o E. Popielskim, książki Pawła Jaszczuka), Warszawę (proza A. Górskiego oraz K. T. Lewandowskiego), Łódź, Katowice (pojawiają się u K. T. Lewandowskiego) czy Kraków (Sekret Kroke z 2010, Małgorzaty i Michała Kuźmińskich).
 
Wynik śledztwa: Czasy, kiedy kryminał zaliczało się do taniej literatury, na szczęście już minęły. Mam wrażenie, że coraz rzadziej określenia „popularny” czy „rozrywkowy” utożsamia się w piśmiennictwie ze słowem „gorszy”. Kryminał dynamicznie się rozwija, o czym świadczyć mogą ciągle pojawiające się na rynku wydawniczym nowe powieści paragatunkowe, łączące intrygę z humorem, pastiszem, fantastyką i oczywiście historią. Z najbardziej popularnych ostatnio pozycji można wymienić Drwala Michała Witkowskiego (autoironiczna, nieco przerysowana, ale bardzo zabawna wariacja kryminalna), najnowszą książkę polskiej królowej intryg, Joanny Chmielewskiej, Gwałt (bardzo ciekawa zabawa konwencją w sądzie czasu PRL-u) lub też świeżutkie Rzeki Hadesu Marka Krajewskiego (kolejna, tym razem powojenna część przygód Edwarda Popielskiego). Śledztwa w znakomitej oprawie retro, jakie serwują nam współcześni rzemieślnicy literatury, gwarantują w swej różnorodności zabawę na wysokim poziomie. „Moim celem jest tylko i wyłącznie dostarczanie godziwej rozrywki, to wszystko”[8] – mówi Marek Krajewski. Niech trwa więc zabawa w Mocka!


[1] Wypowiedź ze spotkania promującego książkę Erynie, materiał wydawnictwa Znak [online, dostęp: 17 maja 2012]. Dostępny w: <http://www.youtube.com/watch?v=ODXJboNoZX4>.
[2] Wypowiedź z materiału promocyjnego wydawnictwa W.A.B. [online, dostęp: 17 maja 2012]. Dostępny w: <http://www.youtube.com/watch?v=1AagLW3K8N4&feature=relmfu>.
[3] Mały żart naukowy [online], 7 października 2007 [dostęp: 17 maja 2012]. Dostępny w: <http://zbrodniawbibliotece.pl/pogawedki/30,malyzartnaukowy/>.
[4] Wypowiedź M. Wrońskiego pochodząca ze spotkania autorskiego w Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie [online, dostęp: 17 maja 2012]. Dostępny w: <http://www.youtube.com/watch?v=mXVNguPbT4g>.
[5] M. Krajewski, Śmierć w Breslau, Kraków 2010, s.163.
[6] M. Wroński, A na imię jej będzie Aniela, Warszawa 2011, s.18.
[7] R. Ćwirlej, Upiory spacerują nad Wartą, Zakrzew 2007, s.7.
[8] Pan wygląda na pogodnego człowieka, więc skąd tyle okropieństw, „Gazeta Petersburska” No. 3/2010 [online, dostęp: 17 maja 2012]. Dostępny w: <http://www.gazetapetersburska.org/pl/node/841>.
 
Renata Łukaszewska
 
(Artykuł ukazał się w drugim numerze czasopisma "Coś na Progu")



 



sobota, 16 marca 2013

Sylwetki: Rosyjski Cartouche-zbójca

W całej Moskwie do dziś krążą o nim legendy. Jedni uważają go za rozbójnika, inni za zuchwałego rabusia. Tymczasem był on nie tylko sprytnym przestępcą – współpracował też z Tajną Kancelarią, jednym z wydziałów śledczych Rosji Carskiej. Typ spod ciemnej gwiazdy czy też najlepiej zakonspirowany detektyw w historii? Kim właściwie był Wańka Kain i co w jego biografii można uznać za prawdę?
 
 
Cała historia rozpoczyna się dość ponuro. Iwan Osipow, syn biednego chłopa, urodził się w małej wiosce Iwanowo, w guberni jarosławskiej. Gdy chłopiec miał trzynaście lat rodzice odesłali go do Moskwy, na dwór niejakiego Piotra Fiłatjewa. Niestety, stolica nie przywitała Wańki z otwartymi ramionami – nowy pan bił go, głodził i oszukiwał przy wypłacie. Nic więc dziwnego, że przy pierwszej okazji młody Osipow wziął nogi za pas i wyruszył na poszukiwanie szczęścia.
Nie uciekł jednak z pustymi rękoma. Poczekawszy, aż baron zaśnie, zakradł się do jego sypialni i wyniósł z pańskiego skarbca tyle pieniędzy i kosztowności, ile tylko był w stanie udźwignąć. Tak rozpoczęła się wielka przestępcza kariera Wańki Kaina. I chociaż trudno nazwać go pospolitym grabieżcą, to mimo wszystko miano „pierwszego rosyjskiego złodzieja” towarzyszyło mu nie tylko za życia, ale i na długo po śmierci.
Jego imię szybko obiegło całą Moskwę. Młody intrygant w ekspresowym tempie nawiązał szerokie znajomości z lokalnymi osobistościami, był też w dobrych stosunkach z paroma naczelnikami policji. Za ich cichym przyzwoleniem organizował w stolicy „tajne domy gier” – prywatne lokale rozrywkowe. I chociaż do narodzin najsłynniejszego mafioza na świecie pozostało jeszcze niemal półtora wieku, można by pokusić się o stwierdzenie, że pan Osipow sukcesywnie dążył do uzyskania sławy moskiewskiego Ala Capone. Jednak największy przewrót w karierze miał dopiero nadejść...
Prężnie rozwijająca się „branża” hazardowa nie powstrzymała Wańki od innego rodzaju przestępczej działalności. Wciąż parał się tym, co umiał najlepiej – różnego rodzaju kradzieżami. Pech chciał, że pewnego razu, podczas jednego z takich rabunków Iwan został schwytany na gorącym uczynku. Aresztowany za ograbienie kupca, wkrótce znalazł się w siedzibie Tajnej Kancelarii. Zuchwały rabuś uniknął jednak lochów oferując władzom swoje usługi. Oczywiście nie oznacza to, że od razu zaprzestał przestępczej działalności, wręcz przeciwnie – dzięki współpracy z Tajną Kancelarią mógł bezkarnie kontynuować swoje kradzieże.

Jeśli wierzyć słuchom, właśnie w tym okresie Osipow otrzymał swoje przezwisko. Miało ono odzwierciedlać dwulicową naturę przestępcy, który nie wahał się donosić nawet na własnych towarzyszy. Ponoć za sprawą Wańki Kaina za kratki trafiło kilkaset osób. Ale to jeszcze nie wszystko. W końcu Iwan postanowił zatroszczyć się o swoją przyszłość i znaleźć bezpieczniejsze źródło utrzymania. Pewnego dnia zjawił się w jednym z komisariatów śledczych i zaproponował władzom pomoc w ściganiu przestępców. Trzeba przyznać, że ówczesny naczelnik moskiewskiego wydziału kryminalnego, książę Kropotkin, z entuzjazmem przyjął nowego współpracownika. Zwłaszcza, że słynny Kain osobiście znał mnóstwo złodziei i rozbójników nie tylko w samej stolicy, ale i w całym rejonie podmoskiewskim. W błyskawicznym tempie niemal wszyscy przestępcy zostali pojmani i osadzeni w więzieniu.
W ten oto sposób w mgnieniu oka osławiony bandyta przeszedł na drugą stronę lustra i zaczął śledzić podobnych sobie. Dzięki niemu w krótkim czasie policja była w stanie wyłapać zarówno pojedynczych kryminalistów, jak i zdemaskować członków nieuchwytnych dotychczas szajek. Przy czym trzeba podkreślić, że jego metody pracy były dość nietypowe. Kain nie stronił od szantażu czy wymuszeń, a za jego „kadencji” w stolicy zaczęły pojawiać się nielegalne podziemne spelunki. Pomagał również kupcom przemycać towary przez granicę, ukrywał uciekinierów – oczywiście wszystko to za stosowną opłatą. Można zatem powiedzieć, że ten rzekomy stróż prawa w rzeczywistości był swoistym „wilkołakiem w mundurze”, jak utarło się dziś nazywać skorumpowanych policjantów w Rosji.
Niestety, to podwójne życie doprowadziło Osipowa do tragicznego finału. Po licznych wnioskach, złożonych na ręce samej cesarzowej Elżbiety, Wańka Kain został w końcu aresztowany, a w 1755 sędziowie skazali go na karę śmierci. Ostatecznie wyrok złagodzono, chociaż można mieć co do tego pewne wątpliwości. Były przestępca został dotkliwie wychłostany kijem, po czym, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, wyrwano mu nozdrza i wypalono na czole i policzkach słowo „złodziej”. Po tym wszystkim czekało go już tylko zesłanie na katorgę.
Dalsze losy rozbójnika nie są jasne. Niektórzy twierdzą, że parę miesięcy później Kain – sam lub z czyjąś pomocą – powiesił się w jakiejś zatęchłej norze. Inni zapewniali, że widzieli go w najróżniejszych miejscach między Moskwą a Petersburgiem czy nawet w samej stolicy. Najpewniej jednak zginął gdzieś na katordze, a wszelkie historyjki o jego rzekomej obecności w tym czy innym miejscu zostały wymyślone dla wzbudzenia czystej sensacji.
Jedno nie ulega wątpliwości – jakkolwiek nie potoczyłyby się jego losy, Wańka Kain przeszedł do historii jako chwacki detektyw-rozbójnik, lekkoduch, który potrafi przechytrzyć nawet policję. Jego postać stała się również inspiracją dla wielu pisarzy. Powstawały liczne biografie, opowiadania o dzielnym Wani. Przykładem mogą być chociażby humorystyczne szkice autorstwa Matwieja Karpowa. Tę wzorowaną na powieści łotrzykowskiej książkę uważa się również za jeden z pierwowzorów rodzimego kryminału. Pisarz ukazuje w niej losy zawadiackiego złodzieja, który dzięki swojemu sprytowi i znajomości przestępczego półświatka zyskuje przychylność władz i, jako detektyw Iwan Osipow, sam zaczyna ścigać złoczyńców. A ile w tych wszystkich opowieściach prawdy - tego chyba nie wiedział i sam Wania...
 
Agnieszka Papaj

środa, 27 lutego 2013

Zmiany, zmiany, zmiany

Od miesiąca zbieramy dla Was cały bukiet recenzji, artykułów i niespodzianek. Już niedługo na naszym blogu pojawi się dużo mrocznych historii, zapoznamy się z kryminalnymi zakątkami Petersburga, opowieściami relacjonującymi pierwsze procesy sądowe i nie tylko. Wkrótce będziecie mogli również przeczytać fragment drugiego tomu przygód detektywa Metodego Kobyłkina, który jesienią tego roku powróci do rozwiązywania tajemniczych zbrodni.
Do wygrania szykujemy sporo kryminalnych historii, które nie pozwolą Wam spać po nocach! :)
 
A dziś specjalnie dla Was fragment opowiadania o rosyjskich przygodach Sherlocka Holmesa.
 
*


Paweł Orłowiec
Przygody Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji

Tajemnica Fontanki


I.

W gabinecie naczelnika wydziału śledczego w Petersburgu, dokąd weszliśmy razem z Sherlockiem Holmesem, panowało niezwykłe ożywienie. Sam naczelnik, siedząc za biurkiem, poważnie i z przejęciem dyskutował o czymś z wysokim szczupłym jegomościem. Twarz owego mężczyzny od razu zwróciła moją uwagę. Było coś znajomego w tym energicznym profilu, w szczelnie zaciśniętych ustach i orlim nosie. Oprócz tej dwójki w gabinecie znajdowało się co najmniej piętnastu detektywów, którzy co i rusz wymieniali się pełnymi ekscytacji spostrzeżeniami.

Jak tylko weszliśmy do pomieszczenia, naczelnik wydziału śledczego spojrzał w naszą stronę i krzyknął radośnie:

- Ach, doskonale! Tylko pana, panie Holmes i pana, doktorze Watson nam brakowało...

Z tymi słowami uścisnął nam dłonie i zwrócił się do wysokiego, schludnie ogolonego mężczyzny, z którym rozmawiał, gdy wchodziliśmy.

Jednak Holmes uprzedziło go.

Sam podszedł do tego człowieka, który z uśmiechem wyszedł mu naprzeciw i podał mu rękę.

- Myślę, panie Pinkerton, że nie trzeba nas sobie przedstawiać,zawsze rozpoznamy się nawzajem, chociaż do tej pory nigdy się nie spotkaliśmy.

- W rzeczy samej! - odrzekł wesoło słynny amerykański detektyw Nat Pinkerton, ściskając dłoń Holmesa.

I, zwracając się w moją stronę, spytał:

- A to zapewne pański przyjaciel, doktor Watson? Cieszę się, że w końcu mogę poznać obu panów osobiście!

Po przyjacielsku uścisnęliśmy sobie dłonie.

To spotkanie dwóch słynnych detektywów wywołało niezwykłe poruszenie wśród agentów petersburskiego wydziału kryminalnego. Nazwiska Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona przechodziły kolejno z ust do ust. A fakt, iż obaj zostali poproszeni o pomoc w rozwiązaniu tej samej sprawy, powodował, że sytuacja wydawała się jeszcze ciekawsza.

Wśród obecnych znajdowali się zarówno wielbiciele Pinkertona, jak i zwolennicy Holmesa. Dlatego to tu, to tam można było usłyszeć ciche szepty:

- A niech to diabli, ja pracuję z Sherlockiem!

- A ja z Pinkertonem.

- Bez wątpienia wygra Holmes!

- Co?!

- Oczywiście!

- Jeszcze czego! Nat Pinkerton jest bardziej błyskotliwy! On pierwszy rozwikła zagadkę!

- Nigdy w życiu!

Rozgorączkowani detektywi w zupełności zapomnieli, iż oba przedmioty ich sporu znajdują się w tym samym pomieszczeniu i, podnieceni kłótnią,podnosili głos, aż zapanował zupełny harmider.

A tymczasem Sherlock Holmes i Nat Pinkerton, od razu zorientowawszy sięw czym rzecz, z uśmiechem przyglądali się kolegom, gotowym szarpać się nawzajem za włosy.

Ja również z zainteresowaniem obserwowałem tę scenę.

Nagle Nat Pinkerton zwrócił się do Holmesa.

- Drogi kolego! - powiedział. - Jak na prawdziwego Amerykanina przystało, ten zakład strasznie przypadł mi do gustu! W rzeczy samej, dlaczego nie pójść za tym przykładem? Każdy z nas weźmie sobie do pomocy kolegów, którzy sami zechcą z nim pracować.

- Proszę kontynuować! - rzekł Holmes z uśmiechem.

- Zakład nie zaszkodzi sprawie. Wręcz przeciwnie, doda obu stronom otuchy i energii. A i sama praca stanie się o wiele ciekawsza. Co pan na to?

- Nie mam nic przeciwko! - wesoło wykrzyknął Sherlock Holmes.

- Wspaniale! Liczyłem na to, że się pan zgodzi!

- Ale jaki zakład pan proponuje?

- Pieniężny, oczywiście! - odpowiedział Nat Pinkerton. - My, Amerykanie mamy zwyczaj odmierzać czas i pracę właśnie za pomocą pieniędzy.

- Zatem, o jakiej sumie mówimy?

- Pięćset dolarów. Innymi słowy – tysiąc rubli. Tyle przegrany zapłaci zwycięzcy.

- Zgoda.

W miarę rozwoju dyskusji między detektywami, ogólny spór ustał i teraz wszyscy z natężoną uwagą słuchali znamienitych cudzoziemców. Jak tylko zakład został zawarty, w pomieszczeniu rozległa się zgodna burza oklasków.

Sam naczelnik wydziału śledczego, przysłuchując się wszystkiemu od początku do końca, z uśmiechem obserwował rozwój wydarzeń. Zobaczywszy, że szczegóły zakładu zostały ustalone, podszedł do nas.

- Bardzo się cieszę i z całego serca popieram ten pomysł! -wygłosił on. - Zobaczymy, kto będzie dzierżyć palmę pierwszeństwa i komu będziemy gratulować wygranej. A teraz, panowie, poproszę was wszystkich o uwagę! Pozwólcie, że nakreślę wam sprawę. Pamiętajmy, że w takich wypadkach nie należy tracić czasu i często pośpiech w całości decyduje o sukcesie.

II.

Kiedy rozmowy ucichły i wszyscy zajęli swoje miejsca, naczelnik policji przemówił:

„Drodzy panowie! Sprawa, dla której wezwałem waz tutaj, zdecydowanie wykracza poza szereg zwyczajnych przestępstw. Jest ona o tyle niezwykła, że nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad tym, czy należy prosić o pomoc naszych znamienitych gości: pana Sherlocka Holmesa i pana Nata Pinkertona, którzy przypadkowo znaleźli się w tym samym czasie w naszym Petersburgu. Sprawa wygląda następująco.

Dwa miesiące temu jeden z moich agentów doniósł o następującym wydarzeniu: spacerując po nabrzeżu Newy, niedaleko Ogrodu Letniego zauważył nietypową łódź motorową, płynącą z zawrotną prędkością po drugiej stronie rzeki.

Łódź nie była oznakowana.

Chcąc nałożyć mandat na właściciela, poinstruował funkcjonariusza policji rzecznej, aby ten zatrzymał łódź, jednak ta, nie zwracając żadnej uwagi na jego gwizdek, czmychnęła w stronę Fontanki i na pełnym gazie pomknęła przez kanał.

Podczas gdy agent próbował dobiec do transportu, łódka zdążyła się ukryć. Zamierzając mimo wszystko ją dogonić, popłynął on wzdłuż Fontanki, rozpytując o motorówkę marynarzy pracujących na barkach oraz ludzi w porcie. Jakież było jego zdziwienie, gdy zewsząd otrzymywał jednakową odpowiedź: „Nie widzieliśmy!”.

Przepłynął całą Fontankę, jednak łódź przepadła jak kamień w wodę.

I zdecydowanie nikt jej nie widział.

Wydało mu się to na tyle dziwne, że uznał za swój obowiązek poinformować mnie o całym zajściu. Wezwałem policję rzeczną i opierając się na słowach agenta, podałem dokładny opis łodzi motorowej. Jednak funkcjonariusze oznajmili, że takiej łodzi w Petersburgu nie ma. Jak sami widzicie, sam ten początek sprawia, że historia robi się niezwykle ciekawa”.

Naczelnik zamilkł i spojrzał na swych słuchaczy. Jednak wszyscy oni milczeli w skupieniu, czekając na ciąg dalszy. W takim razie, po króciutkiej pauzie, przemówił ponownie.


III.
„Muszę się przyznać, że w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, iż agent był troszkę tego... pod wpływem. I że całą tę historię można złożyć na karb bogatej fantazji, wywołanej nadmiernym upojeniem. Jednak niedawno miało miejsce pewne wydarzenie, które zmusza mnie do spojrzenia na tę sprawę z zupełnie innego punktu widzenia.

A wszystko zaczęło się wczoraj.

Prawdopodobnie słyszeli już panowie o tajemniczym zniknięciu siedemnastoletniej córki księcia Obodolewa! Piszą o tym we wszystkich gazetach. Książę mieszka w domu na nabrzeżu Wyspy Wasylewskiej. Jego córka, księżniczka Olga, jest niezwykle urodziwą panną i dopiero co odbył się jej debiut towarzyski.

Wczoraj, o piątej popołudniu księżniczka znajdowała się w swoich komnatach. Wszyscy ją widzieli i wiadomo, że tego dnia nie planowała opuszczać domu. O wpół do szóstej jej matka, księżna Jelizawieta Nikołajewna, posłała po córkę w jakiejś sprawie. Jednak... Olgi nie było w sypialni.

Na początku rodzice pomyśleli, że księżniczka postanowiła jednak dokądś wyjść i nie zwrócili szczególnej uwagi na jej zniknięcie. Jednak mijały godziny, a Olga wciąż nie wracała.

Nadszedł wieczór. W domu nastąpiło zamieszanie, zaczęto się niepokoić,wypytywać czy ktoś nie widział księżniczki. Lecz nikt nie zauważył, żeby wychodziła z pałacu.

Odźwierny nie odchodził od wejścia frontowego, w kuchni bez przerwy znajdował się kucharz, jego pomocnik i pomywaczka. Jednak żadne z nich nie zauważyło, żeby Olga wychodziła przez główne lub tylne wyjście.

Wtedy powiadomiono mnie o całym zajściu.

Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Z raportu straży przybrzeżnej wynika co następuje: Około godziny piątej lub chwilę później stróż patrolujący przystań finlandzkiego przedsiębiorstwa okrętowego, Iwan Minolajmen widział, jak w pobliżu opuszczonej barki, niedaleko portu, zatrzymała się łódź motorowa podobna do tej, którą opisał mi agent Wiszniakow.

Z łodzi wyszło dwóch mężczyzn. Początkowo wdrapali się na barkę,a następnie przeskoczyli na brzeg i... zniknęli. Byli dobrze ubrani, lecz agent nie zapamiętał ich fizjonomii, gdyż jego uwagę rozpraszały okręty wpływające i wypływające z portu. Jednak zauważył on, że po kilku minutach ci sami jegomoście ponownie znaleźli się na barce. Nieśli ze sobą długi tobół przypominający pierzynę. Mężczyźni znieśli ciężar na łódź i zaraz potem motorówka na pełnej prędkości odpłynęła w nieznanym kierunku.

To wszystko, co do tej pory udało nam się ustalić.

Jedno jest pewne – tajemnicza łódź istnieje i podejrzewam, że ma ona jakiś związek z porwaniem księżniczki”.

Naczelnik policji zamilkł i spojrzał na obecnych.

- Związek bez wątpienia jest! - wykrzyknął Nat Pinkerton.

Holmes w milczeniu pokiwał głową...


Tłum. Agnieszka Papaj

(Całość ukazała się w trzecim numerze czasopisma "Coś na progu")



 

czwartek, 10 stycznia 2013

Recenzje: Imatry ciąg dalszy (Pierwszy tom przygód detektywa Kobyłkina)

Za oknem mróz i pełno śniegu, dlatego na rozgrzewkę proponujemy Wam pierwszą recenzję powieści "W otchłani Imatry". A już niedługo będziecie mogli dowiedzieć się jeszcze więcej o cyklu "Caryca hunhuzów" i o drugim tomie przygód detektywa Metodego Kobyłkina - wkrótce ruszy strona detektywmetody.pl (i będzie wyglądać tak: http://detektywmetody.wix.com/kobylkin). Zapraszamy!
*


Nagła śmierć miliardera, piękna kobieta, duże pieniądze, misterna intryga. „W otchłani Imatry” Aleksandra Ławrowa to dobrze napisany kryminał, którego akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku w Carskiej Rosji.

Aleksander Ławrow, to najbardziej znany pseudonim (a miał ich około 50-ciu) rosyjskiego pisarza i dziennikarza o polskobrzmiącym nazwisku Krasnicki. Aleksander Iwanowicz jest autorem ponad 100 powieści, w tym powieści historycznych i biografii, historii awanturniczych, ale i kryminałów. Autor o bogatym dorobku, który jednak nie zdołał przebić się na rosyjskim rynku czytelniczym, zmarł w Petersburgu po długiej chorobie pozostawiając rodzinę bez środków do życia. Jego grób nie zachował się.

„W otchłani Imatry” jest jedną z ośmiu książek autorstwa Ławowa, które łączy postać charyzmatycznego Metodego Kobyłkina. Śmiała intryga i niezawodna intuicja dociekliwego detektywa sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem. Detektyw Metody Kiryłowicz Kobyłkin śmiało może konkurować z Sherlockiem Holmesem:

„Węch Kobyłkina działał niczym szósty zmysł – detektyw doskonale znał duszę przestępcy i potrafił wyczuć warunki, w jakich w człowieku budzą się drapieżne instynkty. […] Bez względu na rodzaj sprawy, dowolna zagadka istniała dla niego niesłychanie krótko. Niewiele czasu potrzebował, by odnaleźć nić przewodnią i po niej dotrzeć do kłębka”.

Wart podkreślenia jest także fakt, że polskie wydawnictwo zwróciło uwagę na rosyjski kryminał sprzed stu lat. Do tej pory czytelnicy nie mieli zbyt wielu okazji do tego, by móc sięgnąć po rosyjski kryminał, którego akcja rozgrywa się w realiach Carskiej Rosji. Trzeba mieć zatem nadzieję, że wydawnictwo pokusi się o wydanie kolejnych książek o przygodach niestrudzonego detektywa Kobyłkina, które śmiało konkurować mogą z przypadkami Joe Alexa czy Herkulesa Poirot.
Wiesława Szymczuk



piątek, 4 stycznia 2013

Wywiad z Arthurem Conan Doyle'em (część druga)

Mroczne, ale jak najbardziej serdeczne życzenia na dobry początek tego nie-pechowego 2013 roku! A dziś przygotowaliśmy dla Was drugą część wywiadu z twórcą Sherlocka Holmesa - niezmiennie najsprytniejszego detektywa w historii! Przyjemnej lektury :)

*
 
– Studia ukończyłem w wieku dwudziestu jeden lat – wspominał doktor Doyle. – Za dnia zajmowałem się medycyną, nocami pisarstwem. Nadarzyła się okazja, abym popłynął na morze arktyczne z wielorybnikami. Byłem tak zdeterminowany, że odłożyłem egzaminy o rok. Cóż za klimat panuje w tamtych stronach! Nie zdajemy sobie sprawy ze specyfiki tamtejszych warunków. Wierzę, że w nadchodzących latach Arktyka stanie się sanatorium dla świata. Tysiące mil z dala od wyziewów, gdzie powietrze jest czyste, chorzy i chromi będą mogli wracać do zdrowia, zażywając czystej wody i tlenu, których brakło im w innych rejonach świata.
 
 
– Co do połowów wielorybniczych, strzelania i boksu, miałem ku nim wiele okazji. Zwłaszcza dla do uprawiania tego ostatniego sportu, bowiem zabrałem ze sobą parę rękawic i wraz ze stewardem trenowaliśmy nocami. Świetnie się bawiłem podczas tej wyprawy, a kiedy wróciłem, udałem się z powrotem do Edynburga. Tam spotkałem człowieka, który stał się pierwowzorem Sherlocka Holmsa. Oto j jego portret, namalowany w czasach, kiedy był jeszcze mężczyzną w sile wieku, pełnym werwy i życia. Warto zaznaczyć, że ów człowiek nadal rezyduje w Edynburgu.
 
 
Spojrzałem na obraz. Moim oczom ukazała się podobizna doktora Josepha Bella, o którym usłyszałem od profesora Blackiego, kiedy odwiedziłem stolicę Szkocji.
 
– Byłem asystentem pana Bella – kontynuował doktor Doyle. – Do moich obowiązków należało ustalanie kolejności, w jakiej lekarz przyjmował pacjentów. Niekiedy było ich siedemdziesięciu, czy osiemdziesięciu. Kiedy lista była ułożona, wprowadzałem ich do gabinetu doktora Bella, który często pracował w otoczeniu studentów. Siła jego intuicji była wprost niewiarygodna. Pewnego dnia byliśmy świadkami, takiej sceny: wszedł pierwszy z pacjentów, doktor Bell obrzucił go spojrzeniem i powiedział: „Widzę, że cierpi pan na chorobę alkoholową. Schował pan nawet flaszkę za pazuchą”.
 
Wywołano kolejnego pacjenta.
 
„Szewc”, stwierdził doktor Bell i obrócił się do studentów: „Zwróćcie uwagę na wytartą nogawkę spodni po wewnętrznej stronie kolana. Tam unieruchamia się kopyto szewskie”.
 
– Zdolności dedukcyjne i inteligencja tego człowieka ogromnie mi zaimponowały. Siedział przede mną, wpatrzony w pacjenta świdrującymi, szarymi oczyma, o twarzy ściągniętej surowym grymasem, która uwidaczniała jego szczupłą twarz, i splatał palce dłoni w mocnym uścisku. Miał ogromnie zręczne ręce, trzeba to zaznaczyć. Uważnie studiował pacjentów, a wobec swoich studentów był bardzo szczery i niezwykle serdeczny. Kiedy odebrałem w końcu dyplom i udałem się do Afryki, nie sądziłem, że osoba mojego mistrza i nauczyciela, która wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, przyczyni się do porzucenia przeze mnie medycyny, aby zająć się pisaniem.
 
W 1882 roku doktor Doyle rozpoczął praktykę w Southsea i prowadził ją przez osiem lat. Z czasem miłość do literatury zaczęła podkradać czas, jaki przeznaczał na wypisywanie recept. W wolnych chwilach napisał pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt opowiadań, które przedłożył najbardziej znanym i poczytnym czasopismom. Niewielki ich wybór został opublikowany pod tytułem „The Captain of Polestar”, a później doczekał się czterech wydań. Doktor Doyle nie przepuszczał żadnej okazji, aby pisać, a osoba dawnego mentora zawsze pozostawała mu bliska. Wrócił do niej, pisząc opowiadanie „Studium w szkarłacie”, które, choć zostało odrzucone przez wiele redakcji, ostatecznie przyniosło autorowi wynagrodzenie w wysokości dwudziestu pięciu funtów. Po nim przyszedł czas na napisanie „Micah Clarcke”, opowiadania, którego akcja rozgrywa się podczas rebelii Monmoutha. Jego publikacja okazała się ogromnym sukcesem, podobnie jak i kolejne „The Sign of Four”, które umocniło reputację autora. W międzyczasie Sherlock Holmes powoli przypadał czytelnikom do gustu i wkrótce zaczęli dopytywać się o kolejne losy detektywa oraz niecierpliwie czekać na następne zagadki, jakie miał rozwiązać. Ku zawodowi czytelników, Holmes musiał poczekać na inne czasy.
 
– Postanowiłem, że sprawdzę, jak daleko mogę się posunąć. – opowiadał doktor Doyle.  –- Musi pan pamiętać, że w tamtym czasie nadal praktykowałem medycynę. Pisarstwo było dla mnie rozrywką, ale czułem, że może się ona przemienić w moją drugą profesję. Poświęciłem dwa lata na studiowanie historii czternastowiecznej Anglii, kiedy ta znajdowała się pod rządami Edwarda III. Nasz kraj był u szczytu potęgi, ale żaden z pisarzy nie zapuścił się w tej rejony, więc sam musiałem szukać źródeł. Samodzielnie zrekonstruowałem postać angielskiego łucznika, który dla mnie zawsze był najbardziej zadziwiającą postacią naszej historii. Scott świetnie przedstawił go jako wyjętego spod prawa banitę, ale mnie chodziło o żołnierza, jednego z najlepszych na świecie, twardego mężczyznę, który był oschły, pił i klął, ale jednocześnie miał nieskrępowaną duszę. Łucznicy byli wyjątkowymi ludźmi. Francuzi, którzy zawsze odznaczali się odwagą, próbowali z nimi walczyć, jednak w końcu musieli się poddać. Pozwolili angielskim armiom, aby te włóczyły się po ich ziemiach, ponieważ nie mogli sobie poradzić z łucznikami. Identycznie rzecz się miała i w Szkocji, i w Hiszpanii. Rycerstwo z kolei było znacznie bardziej ludzkie, niż nam się to wydaje i jak było przedstawiane. Siła miała niewiele wspólnego z rycerskością. Wielu z najsławniejszych rycerzy było słabeuszami. Chandosa uznano za uosobienie cnót rycerskich, kiedy miał na karku ponad osiemdziesiąt lat. Dwuletni okres moich studiów został zwieńczony powieścią „The White Company”, która, jak mi się wydaje, została już kilkukrotnie wznowiona.
 
– Jakiś czas później uznałem, że należy zakończyć praktykę w Southsea i przenieść się do Londynu, gdzie chciałem zająć się okulistyką. To gałąź medycyny, która jest szczególnie mi bliska. Studiowałem ją w Paryżu i w Wiedniu, a w tym drugim mieście napisałem „The Doings of Raffle Haws”. Po powrocie do Londynu wynająłem pokoje przy Wimpole Street, wywiesiłem mosiężną plakietkę na drzwiach i zacząłem przyjmować pacjentów, jednak cały czas byłem zasypywany zamówieniami na opowiadania. Po trzech miesiącach porzuciłem medycynę na dobre, przeniosłem się do Norwood i zacząłem pisać dla „The Strand Magazine”.
 
 
Z rozmowy z doktorem Doylem dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy na temat przygód Sherlocka Holmsa. Ich autor zaczyna wymyślać opowiadanie od finału, a następnie opisuje wydarzenia, które do niego prowadzą. Mając zakończenie, swój kunszt pokazuje w ukryciu przesłanek, które na nie wskazują. Stworzenie opowiadania, podobnego do tych, które gościły na łamach naszego pisma, zajmuje tydzień czystego pisania. Pomysły autor czerpie z różnych źródeł, przychodzą mu do głowy podczas spacerów, jazdy na rowerze, grze w krykieta lub podczas meczu tenisowego. Doktor Doyle pisze między śniadaniem a obiadem oraz popołudniu. W ciągu dnia jest w stanie napisać do trzech tysięcy słów. Kiedy odwiedzałem autora, przysłano mu z Nowej Zelandii bardzo ciekawy opis wykorzystania trucizny, a jeszcze poprzedniego akta związane z podważanym testamentem z Bristolu. Takie materiały rzadko bywają potrzebne. Inne listy przychodzą od czytelników, którzy przeczytali właśnie najnowsze opowiadanie doktora i chwalą się, że sami rozwiązali zagadkę, lub przyznają, że jej nie przejrzeli. Doktor Doyle na razie nie siada do snucia kolejnej opowieści, bowiem przyznaje, nie chce obrzydzić czytelnikom swego ulubionego bohatera. Jak sam mówi, ma dość pomysłów, aby stworzyć drugą serię jego przygód. Z uśmiechem na ustach opowiadał, że rozważał kolejne opowiadanie o Sherlocku Holmesie, które ma być opublikowane na łamach naszego pisma. Intryga jest tak zawiła, że założył się z żoną o szylinga, iż nie rozwiąże zagadki przed końcem rozdziału!
 
Po wizycie u państwa Doyle’ów skontaktowałem się z panem Josephem Bellem z Edynburga, którego przenikliwy intelekt i nietuzinkowa osobowość stały się podwalinami do powstania postaci Sherlocka Holmsa. Niżej przytaczam w całości list, jaki otrzymałem od doktora Bella:
 
„2, Melville Crescent,
 
Edynburg, 16 czerwca 1892
 
Szanowny Panie,
 
Pytał pytał mnie pan o rodzaj lekcji, jakich udzielałem doktorowi Conan Doyle’owi, a które tak ciepło wspominał, opowiadając o swym fikcyjnym bohaterze, Sherlocku Holmsie. Muszę przyznać, że dzięki swemu talentowi pisarskiemu doktor Doyle ubarwił obraz swoich dawnych nauczycieli oraz wyolbrzymił rzecz zwykłą i normalną. A jest nią sztuka obserwacji, którą wpajamy studentom, bowiem przyjdzie im bowiem leczyć ofiary wypadków czy chorób. Podstawą jest umiejętność rozpoznania przyczyn schorzenia, co czyni się na podstawie drobnych symptomów, które odróżniają człowieka chorego od zdrowego. Po prawdzie każdego studenta uczy się, jak ma obserwować pacjenta. Aby rozbudzić w młodym lekarzu chęć zdobycia takiej umiejętności, my, nauczyciele, często uciekamy się do pokazania, jak wiele wprawny obserwator może dowiedzieć się o narodowości, życiu i zawodzie pacjenta, bez konieczności wywiadu. Sam pacjent także na tym korzysta. W przyszłości będzie obdarzał takiego lekarza zaufaniem, wierząc, że skoro w mig rozpoznał symptomy choroby, to równie szybko znajdzie na nią lekarstwo. Cała ta sztuka jest prostsza, niże mogłoby się wydawać.
 
Dla przykładu: fizjonomia mówi nam o narodowości człowieka, akcent o miejscu zamieszkania, a wprawny słuchacz wychwyci narodowe naleciałości  w mowie. Każde rzemiosło odciska swoje piętno na ciele: inaczej będą wyglądały blizny na rękach górnika, inaczej u kamieniarza.
 
 
Żołnierz i żeglarz różnią się sposobem chodu. W zeszłym miesiącu miałem pacjenta, który choć służył w wojsku, to za młodu pływał na statkach. Możliwości jest bez liku: tatuaż na przedramieniu będzie świadectwem przepłyniętych mil morskich, a ozdobny łańcuszek zegarka stanowi świadectwo, że pacjent to osadnik, któremu się powiodło. Biedak z Nowej Zelandii nie będzie nosił złotej biżuterii, a inżynier z Kolei Indyjskich kamyka Maorysów. Świadome wykorzystywanie zmysłów i baczna obserwacja sprawią, że wraz z pacjentem do gabinetu wkracza jego historia medyczna, narodowość, status społeczny. Doktor Conan Doyle dzięki swemu geniuszowi i lekkiemu pióru zbudował na podstawie analizy niebywałe opowieści detektywistyczne nowego sortu, ale zawdzięcza mi znacznie mniej, niż przypuszcza.
 
Pański oddany
 
Joseph Bell”
 
 
 
Przełożył: Marcin Roszkowski

(Wywiad ukazał się w trzecim numerze czasopisma „Coś na Progu” www.cosnaprogu.blogspot.com)